Uczta dla wron, część 1: Cienie śmierci


Wroną nie jestem, ale na ucztę przyszykowaną przez George'a R. R. Martina wybrałam się chętnie. Powrót do świata Pieśni Lodu i Ognia okazał się czymś na kształt powrotu w rodzinne strony. Nawet, jeśli niegościnne, niebezpieczne i rojące się od intrygantów. Znane lokacje, postacie i wydarzenia z poprzednich tomów zrobiły swoje. Z uśmiechem przewracałam kartki, a nawet nieco nudniejsze fragmenty nie działały mi na nerwy.

Spoilerów nie zamieszczę. Można czytać nie znając serii.

Po Nawałnicy mieczy i wydarzeń oraz opiniach o czwartym tomie sagi spodziewałam się spowolnienia akcji. W dodatku to, o czym wiedziałam już wcześniej, czyli brak rozdziałów z Jonem, Tyrionem i Daenerys nie zachęcały do lektury. Nadszedł jednak już prawie przełom zimy i wiosny, a to oznacza jedno - niebawem nowy sezon serialu. Tym razem chciałam przed premierą pierwszego odcinka mieć za sobą wszystkie wydane tomy i zabrałam się odpowiednio wcześnie za  nadrabianie. Z mieszanymi uczuciami, które szybko przeminęły, bo przecież Martin tak świetnie pisze!

W Uczcie dla wron duża część akcji skupia się na Królewskiej przystani. Posłużę się wygodnym "po wydarzeniach z poprzedniego tomu". A zatem po wydarzeniach z poprzedniego tomu i sporym uszczupleniu grona ważnych bohaterów umacnia się pozycja Cersei. Jest to bohaterka w większości wzbudzająca niechęć z racji swojej intryganckiej natury i skłonności do zagrywek o wątpliwej moralności. O ile do tej pory wyklinałam na nią wszelkimi możliwymi epitetami, o tyle w tym tomie była jedną z najciekawszych i najbardziej lubianych przeze mnie postaci. Sama się zdziwiłam zmianą stosunku do niej, ale pomimo tego, że nadal w kieszeni otwiera się przysłowiowy scyzoryk przy lekturze poczynań lannisterskiej lwicy, to jeszcze człowiek się uśmiech i myśli "No, to teraz będzie...". Przyznam, że pomimo tych wszystkich okropności z poprzednich tomów jestem skłonna pogodzić się z przeszłością i może nie tyle... kibicować Cersei, co z zaciekawieniem obserwować jej kolejne posunięcia.

Martwą historię spisuje się inkaustem, a żywą krwią.

Kolejnym wątkiem, którego wprowadzenie było nowością ze trony Martina to rozwinięcie akcji na Żelaznych wyspach. W tym tomie dostajemy nawet osobną mapkę, która ułatwia nam wyobrażenie sobie tych rejonów. Moim ulubieńcem został Victarion Greyjoy i to nie tylko z powodu fajnego imienia. I długich czarnych włosów, ale to i tak świadczy na jego korzyść. W każdym razie na Żelaznych wyspach wątek polityczny wzbudza ciekawość i mam nadzieję, że korzystnie rozwinie się w drugiej połowie Uczty dla wron.

Nigdy nie brakowało ludzi, którym łatwiej przychodziło składanie przysiąg niż ich dotrzymywanie.

Z postaci znanych z poprzednich tomów jest Arya i Sansa, które nie należały nigdy do grona moich ulubionych. Nawet zainteresowanie Littlefingerem (obecnym w rozdziałach z Sansą) w moim przypadku zmalało, ale nie twierdzę, że całkowicie zanikło. Ogólnie małe Starkówny nie są aż tak absorbujące, ale zobaczymy, czy jakieś szczególne zmiany zajdą w dalszej części tego tomu. Znaczy, nie oszukujmy się, widziałam piąty sezon i wiem, co spotka obie dziewczęta, ale nie oznacza to, że bez kompletnego zainteresowania będę śledziła ich wątki, choć czemu, to nie powiem.

W poprzednich tomach elementy o charakterze egzotycznym zapewniała Daenerys. Jej wątek był takim pięknym, tajemniczym kulturowo kontrastem dla akcji toczącej się w typowo charakteryzowanym na średniowieczne Westeros. W tym tomie pałeczkę na chwilę przejmuje ród Martellów, którzy też spiskują. Z jednej strony spodobało mi się, że nieco poznałam południe Westeros i panujący tam klimat, a z drugiej niestety zabrakło mi tam bohatera, który w jakiś sposób zyskałby moją bezgraniczną sympatię lub chociażby fascynację. Doran był w miarę w porządku, Arianne też, Żmijowe Bękarcice owszem, najciekawsze, ale i najrzadziej się pojawiały. Potrzebuję więcej, żeby mocniej się w ten motyw wciągnąć. Pomimo tego, że wiem, w którą stronę to zmierza...

Więcej ciekawych i mniej ciekawych wątków opisywać już nie będę. Całokształt rysuje się jak najbardziej na plus. Otwierałam książkę, w głowie włączała mi się ścieżka dźwiękowa z serialu i pochłaniałam kolejne rozdziały. Uwielbiam styl pisania Martina, zdecydowanie bogaty, wymagający odrobiny skupienia i błyskotliwy. Stwarza takie postacie, że nie jesteśmy w stanie do końca określić, czy dany bohater zasługuje całkowicie na nienawiść lub sympatię. Owszem, ten tom wygląda nieco inaczej, niż poprzednie, a i trupów jak na razie za wiele nie ma. Pozostawiam bez oceny (którą wystawię po przeczytaniu Sieci spisków), szczęśliwa z powrotu do Westeros i głodna kolejnej porcji intryg i niebezpieczeństw.

Tytuł oryginału: A Feast of crows
Autor: George R. R. Martin
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Ilość stron: 509
Rok wydania: 2005 (oryginał), 2006, 2012 (w Polsce)

Pieśń Lodu i Ognia:
1. Gra o tron (recenzja)
2. Starcie królów (recenzja)
3. Nawałnica mieczy tom I: Stal i śnieg (recenzja)
    Nawałnica mieczy tom II: Krew i złoto (recenzja)
4. Uczta dla wron tom I: Cienie śmierci
    Uczta dla wron tom II: Sieć spisków
5. Taniec ze smokami, część 1
    Taniec ze smokami, część 2
6. The Winds of winter
7. A Dream of spring

Komentarze