Misery (1990) - film

Niedawno pisałam o ekranizacjach, które mam zamiar obejrzeć i wśród nich znalazła się przeczytana w grudniu (miesiącu Kinga) Misery (recenzja). Nie bez drobnej sugestii padło na filmowy wieczór z produkcją o przeciętnym pisarzu uratowanym przez swoją psychofankę. Spoilerów nie będzie, postaram się tylko zaznaczyć, co najbardziej w filmie mi się spodobało i czy coś zgrzytało.


Misery to bohaterka książek Paula Sheldona (granego przez Jamesa Caana), który po skończeniu nowej książki, nie związanej z popularnym cyklem wyrusza z maszynopisem do swojej agentki. Po drodze przytrafia mu się wypadek, a wybawicielką z opresji okazuje się Annie Wilkes (na marginesie, nienawidzę tego nazwiska, ma okropnie niewygodną wymowę), której troskliwość przemieni się w, na nieszczęście Paula, obsesję spowodowaną obrotem akcji w ostatniej książce o Misery.

Patrząc na ten film zastanawiałam się, czy z fascynacji jakąś serią mogłabym stać się taką Annie i śmiem twierdzić, że to niemalże nieprawdopodobne. I bardzo dobrze! Ta kobieta to wariatka. Co nie zmianie faktu, że darzę ją większą sympatią niż Paula. Tak było już przy okazji lektury i potwierdzam to przekonanie po seansie. Annie wzbudzała we mnie żal, Paul w zasadzie coś na kształt współczucia, ale niezbyt silnego. Co prawda to, czym uraczyła go Annie nie należało do przyjemności, zdecydowanie i nie chciałabym się na jego miejscu znaleźć... Oj nie.


Co do kwestii wizerunkowych filmu. Wyszło naprawdę dobrze. Twórcy się postarali o klimat, którego zabrakło mi w książce (jak jeszcze ktoś nie zauważył, to tak, owszem, film uważam za lepszy niż książkę). Do tego obserwujemy historię z trzech punktów widzenia, bo oprócz Paula w jego zaginięcie angażują się Buster, okoliczny szeryf i agentka naszego protagonisty, Marcia. Jest to zabieg zrozumiały, bo gdybyśmy prze ponad półtorej godziny obserwowali wszystko z perspektywy Sheldona, ciekawie robiłoby się jedynie co jakieś dziesięć, piętnaście minut. A tak możemy też obserwować starania szeryfa, który dostaje informację o zaginięciu Paula, a dzięki Marcii możemy ujrzeć fragmenty wiążące się z pracą Paula jako pisarza.

Emocjom też dałam się porwać i mimo, że nie kibicowałam Paulowi z całych sił, podczas jego starć z Annie nie pozostawałam beznamiętna. Krzywiłam się, kiedy nic innego nie pozostawało mi w wyniku tego, co zafundowali mi twórcy. Ponadto mruczałam pod nosem i z zainteresowaniem oglądałam film od początku do końca, co też świadczy o jego jakości, bo dość często porzucam oglądanie bardzo szybko, mimo świadomości, że mam przed sobą porządny wytwór. Tak więc Misery to dobry film, bo wytrzymałam od początku do końca i nawet się nie męczyłam. Napięcie podczas oglądania momentami, muszę posłużyć się popularnym określeniem, sięgało zenitu. Pomimo tego, że nie zależało mi specjalnie na ocaleniu Paula, to i tak zastanawiałam się, czy w tej konkretnej scenie uda mu się jakoś Annie przechytrzyć.


Annie została zagrana wręcz świetnie przez Kathy Bates. Jestem pod wrażeniem, bo w książce wizerunkowo inaczej odebrałam tą postać, a wersja reżysera (Roba Rainera) okazała się równie idealna, co ta z mojej głowy. Po kilku minutach patrzenia na Annie i jednym rzucie oka na jej mieszkanie już dało się stwierdzić, jakiego rodzaju jest to osoba oraz, że lepiej trzymać ją na dystans. Bardzo podobała mi się kreacja tej bohaterki w filmie i to chyba jedna z lepszych postaci, jakie miałam okazję poznać.


W kwestii zgodności z książką również jest bardzo dobrze. Nie było większych uchybień, może poza tym, że jak pisałam wyżej, dodano szeryfa i agentkę, którzy w książce głosu nie zabierają, ale było to spowodowane koniecznością urozmaicenia perspektyw. Pozbawieni jesteśmy też występujących w książce rozdziałów autorstwa Paula, ale na ekranie byłoby to trudne do pokazania i wręcz bezsensownie wprowadzajęce zamieszanie. A i tak poznajemy losy Misery, bo przecież ekscytująca się biegiem wydareń Annie dyskutuje o tym z Paulem.

Ekranizacja Misery spodobała mi się, nawet bardzo i w dodatku bardziej, niż książka. Może trochę smutne, może po prostu specyfika pierwowzoru nie wpasowała się wystarczająco w moje gusta. Jakby nie było, jest to dobra historia, wzbudzająca emocje i pochłaniająca i w dużym stopniu zachwycająca. Ale nie pięknem. Nie o to tu chodzi...

Obrazki wykorzystane powyżej pochodzą z interentu ;).

Komentarze