Opowieść podręcznej (Margaret Atwood)


Od jakiegoś czasu planowałam lekturę Opowieści podręcznej, ale nie był to dla mnie pilny tytuł. Margaret Atwood kojarzyłam jedynie z nazwiska, a podejście do serialowej adaptacji jej książki niestety skończyło się rozczarowaniem – historia w ogóle mnie nie porwała, choć nie powiem, odczułam przerażający wydźwięk. I pewnie dalej pierwowzór czekałby na to, aż się nim zainteresuję, jednak do szybszego sięgnięcia po Opowieść podręcznej zmotywowała mnie wciąż żywa sytuacja, która zaistniała wokół prawa aborcyjnego w Polsce i fali protestów, które w kraju nadal się odbywają.

Freda nie może decydować o sobie i swojej przyszłości. Musi urodzić dziecko. W Gilead kobiety są bezpłodne, ale mają w domach podręczne – które odpowiadają za sprowadzenie potomków na świat i to jest zadanie narratorki, której uprzedmiotowienie zaczyna się od imienia sugerującego przynależność do komendanta. Tak naprawdę nie wiemy, jakie jest prawdziwe imię Fredy, bo nawet to jej zabrano. A co jeszcze? Wolność. 

Historia zawarta w Opowieści podręcznej to dość sterylny i minimalistyczny obraz. Główną narracją są refleksje podręcznej, która opowiada swój punkt widzenia wplatając w niego wzmianki o codziennych czynnościach należących do jej obowiązków. Mimo iż lektura upływa w umiarkowanie żwawym tempie, nie ma okazji do tego, by poczuć nudę. Narracja szybko angażuje uwagę, może właśnie dzięki tej surowości, z jaką przedstawiane są realia życia podręcznych. Za ten zabieg autorce należy się pierwszy ukłon, bo życie podręcznych to monotonne wykonywanie dzień w dzień tych samych obowiązków. Za co kolejne ukłony? 

Relacje między bohaterami. Pierwszoosobowa narracja ukazuje dość wąską perspektywę, a jednak to, co dzieje się między Fredą, a żoną komendanta to prawie majstersztyk. To w tej zależności upatruję najsolidniejszego źródła napięcia w powieści. Ale Opowieść Podręcznej to nie sensacja, a bardzo smutna, napawająca niepokojem antyutopia, w której kobiety to maszyny do rodzenia dzieci, o których godności nikt nawet się nie zająknie. Co więcej, Atwood unika nachalnego wciskania czytelnikowi wniosków – bardziej prezentuje pewną wizję, która może się ziścić i zadaje pytanie, czy w tym kierunku faktycznie świat chce podążyć (a także ostrzega, że powoli się to dzieje). 

Wspomniałam, że fabuła skupia się na tym, co dzieje się w najbliższym otoczeniu Fredy. Głównie owszem, ale należałoby też nadmienić o retrospekcjach z życia bohaterki przed przymusem bycia podręczną. Te elementy w bardzo dotkliwie obrazują, z jakiego rodzaju wolności pozbawiono każdą zdolną do urodzenia dziecka kobietę, szczególnie w kontraście do tego, jak zmieniła się męska rzeczywistość. Poza tym, w relacjach Fredy poznajemy osoby towarzyszące jej w tamtym czasie i to o skrajnie różnych charakterach. Jest jej matka, potępiająca mężczyzn dla zasady, Moira, której rola najbliższej przyjaciółki zbiega się z dość odmiennym podejściem do rewolucji w życiu kobiet, a także partner Łukasz, z którym Freda miała dziecko, którego losy pozostają dla narratorki niewiadomą. Subiektywnie gwałtowność ruchów rządu, jak i zmiany podejścia do kobiet to takie najbardziej niepokojące kwestie na przestrzeni całej powieści. Ale ta historia może budzić lęk na różne sposoby. 

Nie jest idealnie – samo zakończenie, choć pasujące do tego rodzaju prowadzenia fabuły, jaki zastosowała Atwood nie do końca mi leży. Jego klimat jest tak mocno oderwany od tego, do czego przyzwyczaić się można od pierwszych stron książki, że zgrzytu ciężko nie zauważyć. A z drugiej strony, podkreślam – jest adekwatne do tego, w jakim kierunku podążyłaby ta opowieść. Inne wersje zakończenia owszem, może i by się sprawdziły, ale… pozostawiając czytelnika ze spekulacjami. Jednak wydaje mi się, że historia jest skończona – nie wymaga dopowiadania czy rozwijania. Wszystko, co miało w niej wybrzmieć, wybrzmiało, z odpowiednią siłą, a świat nie jest jednym z tych, do których można by zatęsknić (wręcz przeciwnie) i dlatego nie planuję sięgać po Testamenty. Po inne książki Atwood już tak. 

[Możliwe spoilery, nie odnośnie szczegółów, ale rozwoju historii, ogólniki.] Spotkałam się z wieloma opiniami, które sugerowały, że można rozczarować się na Opowieści podręcznej, bo nic się w niej nie dzieje. Owszem, akcja nie jest wartka, a historia, którą snuje Freda to żaden wstęp do rebelii – i tym ona w założeniu miała być. Wydaje mi się, że jako pokolenie czytelniczo „ukształtowane” po trochu (żeby nie uogólniać, nie widzę żadnych zależności) przez twory takie jak Igrzyska śmierci czy Niezgodna od antyutopii oczekujemy motywu „rozniecania się” jakiejś kontry. I to może spowodować, że po Opowieści podręcznej pojawi się niedosyt. A w propozycji Atwood kształt antyutopijnej wizji sam się broni, ma coś pokazać, postawić pytania, może zasygnalizować pewne zagrożenia, nie narzucając się czytelnikowi. [Koniec ewentualnych spoilerów]. 

Najlepiej podejść do tej historii bez uprzedzeń, nie sugerując się ani przestrogami o tym, że jest nudno, ani tym bardziej klimatem stworzonym przez twórców serialu (który mi nawiasem mówiąc nie podszedł). Jak najbardziej można zrozumieć, że w powieści brak pędzącej fabuły, ale też, niestety, nie jest to klasyczna rozrywkowa historia, która oprócz wypełnienia czasu ma zaproponować pewne głębsze treści. Dlatego niektórzy od powieści Atwood się w pewnym sensie odbiją, ale… ale mimo to warto przeczytać, choćby po to, żeby „zaświeciła się lampka”, nim nie jest za późno.

|tyt. oryg. The Handmaid's Tale, Margaret Atwood, wyd. Wielka litera, 368 str., 1985, 2017, Opowieść podręcznej - t.I|

Komentarze