Diabeł Urubu (Marlon James)


Nazwisko Marlona Jamesa już kiedyś utkwiło mi w pamięci, ale nie planowałam sięgnięcia po jego twórczość, nim w zapowiedziach nie pojawił się Diabeł Urubu, zapowiadany jako mroczna historia małego miasteczka, w którym wierni uczęszczający na cotygodniowe msze muszą zmierzyć się ze złem, które wkroczyło między ich domostwa. Tak naprawdę nieśmiało snułam sobie pewne oczekiwania wobec tej opowieści, ale do końca nie wiedziałam, czego się spodziewać i podeszłam do książki otwartym umysłem.

Autor od samego początku kreuje atmosferę niepokoju, ale nie ma ona wiele wspólnego z działaniem sił nadprzyrodzonych. Jest to coś w rodzaju pozbawionego uosobienia zła, choć do pewnego momentu. Wkracza ono do Gibbeah i tylko czekamy na kolejne jego... ofiary? Nie jest to chyba idealne określenie, bardziej mam tu na myśli jednostki, które temu złu będą się poddawały.

Gdy zastanawiam się nad tym o czym właściwie przeczytałam (w odniesieniu do powieści Marlona Jamesa oczywiście) to przychodzi mi do głowy, że o obłudzie. O nikczemności, która niejedno ma imię, i która objawia się na różne sposoby. Obserwujemy ją w działaniach mieszkańców miasteczka, którzy (tu wtręt opisujący fabułę) pod wodzą nowego pastora ustalają zasady egzekwowania swojej własnej sprawiedliwości. Wyznaczają standardy "pobożności" i z cieknącą z ust śliną rozliczają z niej mieszkańców. Autor zastosował w książce ciekawy zabieg odwrotnie kreowanych sympatii - tak naprawdę, w miarę kolejnych rozdziałów zaczynamy wstawiać się za pastorem Blighiem, który od pierwszych stron występuje w roli antybohatera.

Nie brak w historii stworzonej przez Jamesa obrazów nędzy, awanturnictwa czy ślepego podążania za kazaniem. Obserwujemy też pejzaż małej społeczności, w której to mieszkańcy są najważniejszym organem jurysdykcyjnym - to oni decydują o tym, kogo i jak osądzić, sami wymierzają sprawiedliwość i sami egzekwują między sobą postępowanie według zasad danych przez boga. Gibbeah to takie miejsce, w którym jeżeli nie zatańczy się tak, jak grają, to można w ogóle sobie odpuścić pląsy. Najlepszym tego dowodem jest właśnie ścieżka, jaką potoczyły się losy pastora Bligha.

Mało miejsca poświęciłam jego następcy, czyli duchownemu samozwańczo określającemu się Apostołem. Zajmując miejsce jawi się jako ideał, za którym z chęcią podążają wierni. James wykreował obu duchownych na zasadzie kontrastu, który bardzo ciekawie obserwuje się w czasie lektury. Równie ciekawym jest portret innych mieszkańców Gibbeah, nakreślony jednak z dużo mniej szczegółowo. W mojej ocenie wystarczająco, żeby mieć wgląd w życie miasteczka, a jednak, patrząc na objętość książki można by trochę więcej z tych elementów wyciągnąć.

Diabeł Urubu to książka będąca debiutem Jamesa, jednak nie została jako debiut wydana. Informacja na okładce głosi, że powieść została odrzucona przez wydawców prawie osiemdziesiąt razy. James musiał wyrobić sobie markę innymi tytułami, żeby Diabeł Urubu mógł ujrzeć światło dzienne. Trochę się nie dziwię, bo historia sprawia wrażenie takiej, z której pomimo tego, że dowiadujemy się sporo i tak można by więcej wyciągnąć. Ponadto, mimo pewnych sympatii i wielu antypatii wśród bohaterów ciężko się do kogoś mocniej przywiązać. Ot, jedna kreacja jest ciekawsza od innej. Jestem ciekawa innych książek Jamesa, bo ta wydawała mi się chwilami dosyć gwałtowna. Interesuje mnie, czy jest on w stanie budować fabułę w inny, nieco bardziej stonowany sposób.

Na lekturę Diabła Urubu nie mogę narzekać. Nie jest to powieść dla każdego, ale przy odpowiednim skupieniu można się w tę książkę naprawdę zaangażować. Fanom klimatu małych mieścin z zamkniętymi społecznościami też muszę ten tytuł polecić - w tym temacie James wystarczająco się realizuje i wprowadza nas w hermetyczne realia przesądów, wierzeń i obłudy. Mogę polecić, ale nie każdemu może proza Jamesa przypaść do gustu, również za zwzględu na wulgarność obecną w stylu autora. Najlepiej jednak przekonać się na własnej skórze.

|tyt. oryg. John Crow's devil, Marlon James, wyd. Literackie, 256 str., 2005, 2019|

Komentarze