Triumf Endymiona (Dan Simmons)

Taa, Endymiona może i triumf, ale dla Simmonsa to upadek.

Bardzo mam skomplikowane odczucia względem finału drugiej dylogii Simmonsa. Bo rozpatrując ją w kontekście części serii jest to tom domykający wszystkie wątki, wyjaśniający czytelnikowi pewne niedopowiedzenia i rozwiązania fabularne (nie tylko z Endymiona, ale też z Hyperiona), a z drugiej autor zawarł w Triumfie tak wiele kiepskich i wręcz żenujących pomysłów, że chcę jak najszybciej o tej cegle zapomnieć. Warto jednak byłoby się z tą książką rozliczyć i wyjaśnić, czemu, pomimo tego, że poziomem odstaje od poprzedniczek nie mogę przestrzegać przed nie sięganiem po nią.

Postaram się powstrzymać od nadmiaru przekleństw.

Triumf Endymiona to oczywiści bezpośrednia kontynuacja drogi, którą rozpoczęli Raul i Enea w tomie pierwszym. Dalej skaczemy po planetach i bujamy się wraz z nimi po całym wszechświecie, ale gdzieś zagubił się ten błysk, który jeszcze gdzieś tlił się na kartach pierwszej części. Czytałam książkę od października (!) i śmiem twierdzić, że jest stanowczo za bardzo przegadana. Simmons na siłę odwleka kulminację wątków, traci dynamizm historii i sprawia, że ewentualne napięcie, które wytwarza się naturalnie w toku rozwoju akcji jest utrzymywane tak długo, że finał przynosi nie zaskoczenie, a ulgę. W ramach tego rozwlekania się muszę wspomnieć o przydługich wystąpieniach Enei, która jest NAJBARDZIEJ IRYTUJĄCĄ kobiecą bohaterką, jaką spotkałam w powieściach z kategorii tych dojrzalszych. Z powodu pewnego zabiegu autora mamy do czynienia ze skokiem czasowym w pewnym momencie Triumfu Endymiona Enea ma już dwadzieścia lat. Od samego początku historii mało nam tłumaczyła i jako ten cholerny mesjasz tylko grabi sobie dalej - łazi, mówi, że nie jest niczego pewna, irytuje nawet narratora powieści czy Raula i jedyne światło na WIELKĄ TAJEMNICĘ WIARY WSZECHŚWIATA rzuca długimi monologami, które tylko nudzą. I wkurzają. Roula. I czytelnika.

Skoro przy Enei jesteśmy - przejdźmy do jej relacji z Raulem. To, co Simmons zrobił z tą dwójką jest wręcz niesmaczne, przyprawiające o mdłości i po prostu, jak dla mnie nie do przyjęcia. W pierwszej części relacja bohaterów to było coś w rodzaju opiekuńczej więzi córki i ojca, choć bohaterów nic nie łączyło. W tomie finałowym Eneę i Roula łączy romans, okropnie ckliwy, okropnie przesłodzony, okropnie napisany. Raul jako narrator podrzuca czytelnikowi swoje własne przemyślenia wobec miłości do Enei i też, niestety, głupie i zupełnie niedojrzałe wstawki sugerujące jego zazdrość. Ponadto sceny erotyczne, których Simmons nigdy w życiu pisać nie powinien są rozlazłe, idiotyczne (tak, autorze, wpleć w opis gorących igraszek wspomnienia Raula na temat obserwacji kota liżącego łapę, brawo!) i zupełnie bez gustu. Już dawno żaden wątek miłosny nie wprawiał mnie w takie zniesmaczenie. Nie potrafię patrzeć na tę cegłę pomijając pryzmat "ckliwości" relacji Enei i Raula i traktować historię, która ponoć jest poważnym science fiction w oderwaniu od tej mamałygi.

To, co też mi się nie spodobało w całej historii to przesyt wątków religijnych. Oczywiście, pisząc o walce z organizacją kościelną takie aspekty były nie do uniknięcia, ale tej religijnej paplaniny było po prostu za dużo. Partie tekstu o wierze nie wiele wnosiły do historii, sprawiały, że czułam się, jakbym czytała fragmenty katechizmu, czy innego tomiszcza traktującego o zasadach obowiązujących wyznawców i tylko ziewałam, a tempo akcji znów spadało. Co więcej, zdrażniło mnie, że Simmons, do tego nieskończonego i niesamowitego wszechświata tak naprawdę przekalkował mnóstwo wątków i zapożyczeń z  wyznań i ideologii naszego rzeczywistego świata. Niezbyt było to oryginalne i już przebłyski tego dało się dostrzec przy okazji końcówki tomu pierwszego.

Czy Triumf Endymiona ma jakieś zalety? Znalazłam dwie. Antybohaterowie, którzy wprowadzali trochę charakteru do tej wyblakłej, nudnej i ciągnącej się jak flaki z olejem opowieści, w tym maszyna do zabijania - Radamanth Nemes. Żałuję wielce, że mój odbiór tej historii jest tak negatywny, bo jestem przekonana, że da się w ciekawy sposób pisać o wojnie na tle wyznaniowym. Ponadto do niewielu pozytywnych aspektów po raz kolejny zaliczam świat Wygnańców - ciekawy, oryginalny i z potencjałem. Co nie zmienia faktu, że krzywię się na myśl o tym, jak oszczędnie ten wątek potraktowano.

Zdecydowanie nie podobała mi się narracja - Raul określający Eneę jego małą/młodą przyjaciółką brzmiał sztywno, a momentami wręcz jak pedofil. W żadnym stopniu nie kpię sobie tutaj z poważnego aspektu patologicznego i nie mówię też, że relacja Enei i Raula miała taki charakter, ale, niestety, takie ta narracja budziła skojarzenia. Nie mówiąc o opisywaniu mnóstwa niepotrzebnych elementów świata przedstawionego. Zatęskniłam za Simmonsem z Hyperiona, który pisał prozę z pogranicza akcji, grozy i science fiction.

Nie ratuje niczego też obecność, bardzo epizodyczna, Dzierzby na kartach Triumfu Endymiona. Skoro o Dzierzbie mowa - napiszę czemu współczuję każdemu, kto wziął się za ten cykl i jednak zalecam mu lekturę drugiego/czwartego tomu. Finał dylogii o Endymionie wyjaśnia parę kwestii z historii pielgrzymów do Grobowców czasu. W związku z tym, dla kogoś, kto już zna poprzednie książki, może się to okazać lekkim zaskoczeniem. Wyjaśniana też jest główna siła napędowa Wszechświata, co w pewnym sensie budzi śmiech (nawet politowania, z nutką rozczarowania), ale... ale jest!

Nie trudno zorientować się, że jestem głęboko rozczarowana i umęczona lekturą Triumfu Endymiona. Osiemset stron historii kiepskiej jakości, na niskim poziomie, bez polotu, błysku, nawet rzekłabym, że bardzo niedojrzałej biorąc pod uwagę kreację głównego bohatera, który jest narratorem. Pragnę jak najszybciej o tej męce zapomnieć, na jakiś czas odpuścić sobie Simmonsa zupełnie i nie rozdrapywać już tej rany, jaką Triumf Endymiona pozostawił na mej czytelniczej duszy. Po prostu nie.

|tyt. oryg. The Rise of Endymion, wyd. Mag, 873 str., 1997, 2018, cykl: Hyperion - tom IV|

Komentarze