Pieśń czasu. Podróże

źródło

Ian R. MacLeod ma na swoim koncie kilka tytułów, co więcej, niektóre z nich ukazały się w Uczcie wyobraźni. Od zeszłego roku trwa moja przygoda z tą serią wydawniczą i na pewno szybko się nie skończy. W Uczcie ukazują się nieco ambitniejsze, mniej standardowe tytuły i niewątpliwie odczułam tę ich specyfikę, zarówno przy lekturze Valente jak i Kiernan. Natomiast ten tom MacLeoda to nie powieść, a zbiór opowiadań, choć jego konstrukcja jest nieco... nietypowa.

Zacznijmy od tego, że książka, jak tytuł wskazuje, dzieli się na dwie części. Najpierw mamy Podróże, w których autor zamieścił aż dziewięć tekstów, o różnej objętości i tematyce. Nie wszystkie zapadły mi w pamięć, co odczuwam szczególnie teraz, bo tę część tomu czytałam jeszcze w czerwcu. Od samego początku miałam kłopoty z językiem MacLeoda - już w opowiadaniu rozpoczynającym, pod tytułem Opowieść młynarza miałam wrażenie, że zbyt dużej prędkości nie nabiorę przy lekturze. Sama Opowieść młynarza zawierała motyw konfrontacji starej i nowej technologii, walki o dochowanie tradycji i mimo nieco topornego pochłaniania kolejnych akapitów całkiem mi się spodobało. Wraz z Opowieścią młynarza spodobały mi się też opowiadania Dbaj o siebie, noszące znamiona tekstu futurystycznego, choć bardzo niewielkiej objętości, ponadto wyróżnić mogę teksty Wainwrightowie na wakacjach i Dywan z Hobbów. Pierwsze opowiadanie to ciekawa turystyczna gawęda o pewnym pasjonacie biwakowania i jego rodzinie, która musi to znosić. Natomiast Dywan z Hobbów, jak wspomina też tekst z tylnej części okładki to specyficzny obraz poruszający problem niewolnictwa, wyzyskiwania w dodatku bez elementu jakiejkolwiek refleksji. Bezgranicznego polegania na czyjejś pracy bez prób zastanowienia się, skąd ta praca się bierze i jak wyglądałby świat bez niej. W tym tekście MacLeod posilił się na stworzenie swojego własnego gatunku i scharakteryzowanie czytelnikowi ludu Hobbów, co jak najbardziej wzbudziło moje zainteresowanie i z przyjemnością pochłaniałam kolejne akapity.

Co z pozostałymi tekstami, a mianowicie - Buntem anglików, Zwieńczeniem, Żywiołami, O spotkaniach z innymi wyspami i Drugą podróżą króla? Niestety, czego bardzo nie lubię, wyparowały mi z głowy krótko po lekturze. Pamiętam jakieś fragmenty, mniej więcej motywy przewodnie tych tekstów i, co zapadło mi w pamięci najmocniej, to, że przy każdym z nich się nudziłam. Niektóre z nich to takie opowiadania wydmuszki, bez pomysłu, bez polotu i dynamiki, choć Bunt Anglików nieco się wyróżnia na tle tych tekstów. A fakt, że treść wspomnianych opowiadań uciekła mi z głowy też o czymś jednak świadczy...

Z odniesieniem się do Pieśni czasu mam trochę problem. Bo z jednej strony jest to tekst obszerny, nawet do tego stopnia, że mógłby być osobną powieścią. Natomiast autor nie podzielił go na rozdziały lecz na fragmenty oddzielane gwiazdkami i to tylko po to, by wydzielić część narracji dotyczącej teraźniejszej akcji oraz tego, co działo się w przeszłości. Pomysł na historię jest ciekawy, bo pewna światowej sławy skrzypaczka, już w podeszłym wieku znajduje na plaży człowieka wyrzuconego przez morze i ofiaruje mu schronienie. Potem, kiedy nieznajomy staje się coraz bardziej znajomy kobieta opowiada mu historię swojego życia, rozpoczynając od czasów dzieciństwa aż po moment, w którym jej opowieść zbiegnie się z teraźniejszością. 

Płynąc przez Pieśń czasu mniej więcej przez pierwszą jej połowę cieszyłam się leniwą narracją, w której Roushana Maitland opisywała swoje życie rodzinne, relację z bratem i fascynację skrzypcami. Pojawiło się kilka nieoczekiwanych wydarzeń, takich rozbijających kompletnie prozę życia codziennego, pozostawiających blizny na psychice. W drugiej połowie, tej traktującej o życiu dorosłym Roushany zaczynałam się irytować, bo pomimo burzliwej kariery artystycznej głównej bohaterki wydarzenia z jej życia zlewały się i nie zachwycały. Ponadto, zastanawiając się nad samą postacią Roushany ciężko mi jakkolwiek konkretnie ją określić. MacLeod jej kreację oparł na fakcie, że jest ona skrzypaczką i tylko na tym się skoncentrował. Ponadto rozwlekłość Pieśni czasu sprawia, że sam jej początek nieco się zaciera. Pod kątem elementów fantasy, czy science fiction - autor w ogóle nie tłumaczy czytelnikowi technologii. Czytając nie wiedziałam, co się dzieje i ubolewałam nad faktem, że wszelkie "gadżety" są wspomniane bardzo marginalnie i z ich udziałem mają miejsce epizody. Finał opowiadania, po przebrnięciu przez długie fragmenty przestoju, mógłby być zaskakujący i ciekawy gdyby pojawiło się więcej zwrotów nadających całości dynamiki. 

Pieśń czasu miała być w założeniu urzekającą historią i jak najbardziej miała na taką zadatki. Autor chwilami do bólu przeciągał fabułę i opisy co akurat mnie nużyło pomimo faktu, że wcześniej niespieszną narrację doceniałam. Sądzę, że dam McLeodowi jeszcze szansę, bo jednak widać pewien zamysł w niektórych jego propozycjach, ale na chwilę obecną cieszę się, że z tym tomem mam spokój.


Komentarze