Miasteczko Salem (1979)

Jak to z ekranizacjami jest, wszyscy wiemy. Ciężko oddać ducha książki na ekranie, wersja filmowa to tak naprawdę wizja reżysera, w którą nawet angażując się autor nie ma możliwości idealnego oddania pierwowzoru, natomiast odbiorcy marudzą, bo szczegóły się nie zgadzają. Pomijają wszystkie te kwestie warto też spojrzeć na ekranizację jak na odrębne dzieło filmowe, którego odbiór może być niezależny od papierowej wersji danej historii. Ja Miasteczko Salem czytałam wiosną tego roku i przyznam, że to jedna z tych powieści Kinga, które wspominam jako lepsze, tytuł trafił do grona moich ulubionych. Ceniłabym sobie dobrą wersję filmową. Niestety, po seansie nie ma czego cenić.

źródło
Zarys fabuły zgadza się z wersją zawartą w książce. Ben Mears (David Soul) przybywa do Salem, żeby napisać książkę. Pojawia się tam po dłuższej nieobecności, nawiązuje romans z Susan (Bonnie Bedelia) i staje się świadkiem, a z czasem też uczestnikiem wydarzeń rodem z horroru. Do Salem przybywa nieśmiertelny Barlow (Reggie Nadler), żądny krwi i terroryzujący mieszkańców miasteczka.

Na pewno wierność wydarzeniom z książki należy filmowi zaliczyć na plus. Natomiast biorąc po uwagę ocenę produkcji z wampirami na pewno trzeb zwrócić uwagę na elementy takie jak kreacja samego potwora, motyw nieśmiertelności, bardzo charakterystyczna i wysuwająca się (szczególnie w starszych tytułach) walka dobra ze złem. Było to u Kinga, jest i u reżysera, Tobe'a Hoopera. Natomiast w formie dużo uboższej, pozostawiającej wiele do życzenia. Pojawiające się na ekranie wampiry to plastik i kicz, w słabym wydaniu. Jasne, film pochodzi sprzed prawie czterdziestu lat, ale widywałam starsze produkcje lepiej dopracowane. Tak jak wspomniałam, pojawia się tu motyw religijny, który zaakcentowano również na ekranie. Dzięki temu historia nie traci głębi, a na znaczeniu zyskuje sama kwestia wiary jako takiej symbolizowanej przez krucyfiksy, różańce i wodę święconą, będące nieodłącznymi akcesoriami do zwalczenia Barlowa.

Słabo przedstawiono genezę związaną z domem Marstenów. Samo miejsce buduje w pewnym sensie klimat (jak nie wampiry to coś innego musi tę rolę spełnić) i zostało całkiem przyzwoicie wykreowane na kryjówkę krwiopijcy. Natomiast samej krwi, skoro już w tym temacie jesteśmy praktycznie nie ma. Barlow przeraża hipnozą, wyglądem, a więc trupiobladą skórą i wystającymi kłami, z których robi raczej mały użytek.

źródło
Do gry aktorskiej mam zastrzeżenia pod kątem relacji między bohaterami. O ile same ujęcia strachu malującego się na twarzach postaci wyszły znośnie, o tyle przejęcie spowodowane troską o bliską osobę już niekoniecznie. Dialogi wychodzą niezbyt przekonująco i właściwie ani romansu nie ma jako motywu do walki ze złem ani delikatnie zaakcentowanego w książce konfliktu Susan z jej matką.

Całość rysuje się dosyć przeciętnie, a to tylko gdy data powstania filmu wzbudza w odbiorcy szczątki pobłażliwości. Uważam, że sekwencje mające wzbudzić strach to raczej pantomima, choć finałowe starcie trochę poprawia wizerunek filmowej wersji Miasteczka Salem. Nie zmienia to faktu, że ekscytować się nie ma czym. Z chęcią porównam jednak tę pierwszą ekranizację z drugą, pochodzącą z 2004 roku. Tymczasem co do wersji autorstwa Hoopera - można obejrzeć jako ciekawostkę, uzbrajając się w sporą dozę dystansu.

Komentarze