Jeden z najpiękniejszych koncertów, na jakich byłam - Within Temptation (Wrocław, 1.05.2016 r.)

Pewnie nie raz zostało to już przemycone wśród innych treści, jakie pojawiały się na blogu, ale powtórzę - kocham muzykę na żywo. Jeżeli oprócz książek mam na coś wywalać kasę, to są to koncerty. Nie po raz pierwszy z okazji Gitarowego Rekordu Guinessa (w którym udziału nie brałam, bo grać umiem tylko na nerwach) do Wrocławia zostały zaproszone gwiazdy muzyki światowej, a że w tym roku stolica Dolnego Śląska jest również Europejską Stolicą Kultury wszystkie sezonowe imprezy odbywają się z większym przytupem. Z okazji 1 maja zorganizowano w wrocławskiej Hali Stulecia koncert gwiazd i zaproszono między innymi Within Temptation.


Od razu wspomnieć chciałam o dwóch rzeczach - po pierwsze, na dłuższą metę damski wokal mnie męczy, a i sam holenderski zespół znanym mi był, miałam kilkanaście utworów zgranych, ale nigdy nie należał do czołówki, której słucham na co dzień. Niemniej jednak na sam koncert pójść chciałam, choć z początku bardziej interesował mnie support.

Jak na koncert wykonawcy, którego tekstów za dobrze nie znam, a jak już to szczątkowo, gardło nieźle miałam zjechane. Przypłaciłam z resztą tę atrakcję jakimś przeziębieniem czy też lekkim zapaleniem krtani, ale to nie tylko z racji nieustannego "śpiewu". Ani trochę nie żałuję tego, że postanowiłam się wybrać występ Within Temptation.

Muzyka na żywo to jest moja osobista, zupełnie legalna substancja odurzająca. Będąc na koncercie zapominam całkowicie codzienności, o wszystkich troskach, obowiązkach, planach. Na te cudowne półtora godziny mnie nie ma.

źródło
Spodziewałam się dobrego widowiska, ale nie spodziewałam się aż tak dobrego widowiska i w dodatku pięknego widowiska. Na żywo głos Sharon Den Adel zrobił na mnie ogromne wrażenie, ale nie tylko on, ale też sama wokalistka. To jest niesamowite, że obcy człowiek z zagranicy wychodzi na scenę i śpiewa, a ja, znajdując się w odległości kilkudziesięciu metrów od sceny jestem w stanie zapałać do tej osoby ogromną sympatią. Nie każdemu wykonawcy się to udaje, ale Sharon jak najbardziej. Specjalnie na prośbę polskich fanów (w których poczet do tej pory się nie wliczałam, ale nie umiem w chwili obecnej bez uwielbienia myśleć o WT) zagrano The Last Dance, utwór posiadający w sobie taką magię, że trudno to opisać, szczególnie grany na żywo. Doskonale bawiłam się na Faster, What have you done i And we run, a słuchając Whole world is watching, o którym będzie za chwilę, prawie się popłakałam.

Sama scena też robiła wrażenie, bo oprócz telebimów w tle była ustawiona grafika z płyty z 2014 - Hydry, co widać na zdjęciu.

W kwestii Whole world is watching - bardzo po cichu liczyłam na to, że pojawi się Piotr Rogucki i na żywo wykona wraz z Sharon ten utwór. Sharon przepraszała z to, że Piotr nie mógł się pojawić, wykonała piosenkę sama i wyszło równie świetnie, tak bardzo, że łza zakręciła mi się w oku.


Od koncertu minęły cztery dni, a ja dalej się na myśl o występie uśmiecham, w duchu sobie wzdycham, bo to było po prostu piękne. Scenicznie, wokalnie, muzycznie w każdym aspekcie. Sharon miała dwa piękne stroje, na scenie cały czas biegała, gestykulowała i pozdrawiała publikę. Po takim koncercie nie można wyjść nie usatysfakcjonowanym, a moje obawy w odniesieniu do zmęczenia damskim wokalem okazały się zbędne. Było pozytywnie, magicznie i urzekająco. Rzadko to mówię o koncertach - było pięknie, Dla mnie zwykle koncerty są zajebiste, epickie, ale w kategoriach piękna nigdy ich nie postrzegałam, co najwyżej pojedyncze balladowe utwory. A teraz byłam świadkiem czegoś, co skradło mi serce.

Komentarze