Znana jest Wam mniej więcej zależność między treścią i formą, prawda? Chodzi o to, żeby forma treści nie przerastała i aby obie pozostawały w jako takiej równowadze względem siebie. Natomiast przy lekturze książki Pani Kisiel na pierwszy plan, przynajmniej pozornie wysuwa się forma. Pytanie tylko, czy treść za nią nadąża?
W roli głównej bohaterki została obsadzona Salomea Klementyna Przygoda i każdy z tych trzech członów miana rudowłosej dwudziestopięciolatki sugeruje nietuzinkowość, przynajmniej powiązaną z nią samą. Salka przeprowadza się do Wrocławia, a jej współlokatorkami zostają trzy starsze panie, siostry Bolesne - Mila, Jadwiga i Matylda. Trojaczki mają swoje tajemnice, a w domu przy Lipowej pięć zaczynają dziać się powszechnie znane z opisów wszelkich horrorów i powieści paranormalnych dziwne rzeczy. Przy okazji możemy poznać brata Salomei i zacząć zastanawiać się, co ma on wspólnego z serią napadów na blondwłose wrocławskie piękności.
Po lekturze Nomen omen bardzo się ucieszyłam, że dostałam dokładnie to, czego się spodziewałam i o czym czytałam w opiniach o tej książce. Spodziewałam się, że autorka zafunduje nam przystępną powiastkę z kategorii tych traktujących o początkujących łowcach duchów (albo innych istot paranormalnych) i doda do tego kilku zapadających w pamięci bohaterów oraz kilka tajemnic z przeszłości. Język, jakim posługuje się Pani Kisiel jest bardzo bogaty i plastyczny. Proste rzeczy zostają opisane w dość niekonwencjonalny sposób i w pewnym momencie lektury pomimo lekkiego przestoju akcji byłam po prostu ciekawa, jak zabawi się autorka językiem w kolejnych wersach.
Do pewnego momentu wszystko, co dzieje się w książce jest seria mniej lub bardziej śmiesznych przypadku Salki, która próbuje radzić sobie w nowym mieście i nie zwariować w tajemniczej posiadłości, do której się wprowadziła. I w pewnym momencie klimat robi się o kilka stopni cięższy, nawet o zbyt wiele. Ten jeden, jedyny raz, kiedy skrzywiłam się podczas czytania, to był ten przeskok z codziennych błahostek do nieco bolesnych wspomnień sprzed lat.
Nie umknęło mi ani przez chwilę, że akcję autorka osadziła w swoim i moim rodzinnym mieście, czyli we Wrocławiu i już nawet z tego tytułu z większą sympatią podchodziłam do książki. Most Piaskowy, Grunwald i plac Nankiera, czyli kilka lokacji z książek to miejsca, w których nie tylko Salka, ale i ja bywałam i zdzierałam tam podeszwy. Przyznam się szczerze, że przyjemnie było czytać o Wrocławiu w książce, uśmiechać się na myśl o znajomych miejscówkach, które teraz będą mi się kojarzyły z przygodami... Przygody!
Kilka słów o bohaterach też wypadałoby skrobnąć. Salomea to taki typ dziewczyny przeciętnej, która jednak nie jest nieśmiała i niezaradna. W końcu z racji tego, że rodzina ją wykańczała, postanowiła się przeprowadzić z Kotliny Kłodzkiej do Wrocławia. W dodatku wychowywana przez rodziców, którzy większą uwagę poświęcali jej bratu, mniej samodzielnym i dużo mniej... kumatym. W tym miejscu mogę przejść do fragmentu o Niedasiu, którego momentami chciałam udusić i nie wiem, czy jego kreacja nie jest trochę przesadzona. Bez względu na wszechobecne słowne zabawy w dialogach niektórych kwestii bohater ten nie łapał i wydaje mi się, że była to lekka przesadza, bo chyba nawet największy pacan proste rzeczy tłumaczone dosłownie by zrozumiał. A Niedaś nie rozumiał...
Moją faworytką została chyba, oprócz Salki, pani Jaga, która wraz z wyżej wymienionym młodym Przygodą grywała sobie w Warcrafta. Motyw gry obył by się bez zarzutu, gdyby ktoś, niekoniecznie autorka, posilił się na wytłumaczenie kilku bardziej fachowych określeni związanych z graniem w Warcrafta. No, ale wszystkiego mieć nie można, a i ten brak jest do zdzierżenia, bo jakby nie było, jest to poboczny wątek.
Nomen omen okazało się przystępną, bardzo przyjemną lekturą, którą wspominać będę z uśmiechem na twarzy i co więcej, z planami na lekturę innych tekstów Pani Marty Kisiel. Autorka zwraca na siebie uwagę za sprawą swojego stylu i ciekawych, choć niekoniecznie rzucających na kolana epizodów prowadzących do konieczności zabawienia się w pogromców duchów. Bohaterowie tworzą bardzo nietypową ekipę, a pilnie strzeżona tajemnica sióstr Bolesnych wywołuje u czytelnika zaskoczenie. Jako niezobowiązującą lekturę z nitką cięższego i łatwego do rozładowania dzięki bohaterom klimatu polecam jak najbardziej.
Wśród delikatnych i nielicznych zarzutów mogłabym wymienić zbyt częste okrzyki typu "Rany boskie", czy "Jezus Maria". Ja wiem, że powszechnym jest stwierdzenie: "Jak trwoga, to do Boga", ale no bez przesady, a momentami zbyt duże stężenie tychże wezwań może irytować. A są lepsze i mniej bogobojne frazy. Wiem, bo używam.
Ach, no i jeszcze okładka. Rzadko zwracam na to uwagę, ale tym razem muszę, bo uważam, że to jedna z ciekawszych grafik i jeden z mniej konwencjonalnych pomysłów. Bardzo fajnie wygląda to kolorystycznie i zachęca do sięgnięcia dzięki efektowi wizualnemu. Przynajmniej ze mną tak właśnie było. A skoro mowa o dopracowaniu graficznym, na końcu książki są dwie mapki Wrocławia z zaznaczeniem najważniejszych miejsc, w których rozgrywały się co ważniejsze wydarzenia. To, że akcja dzieje się w świecie współczesnym nie oznacza, że nie trzeba dorzucać mapki, bo przecież po Nomen omen sięgać mogą czytelnicy z całej Polski. Tak więc i na tym gruncie oprawa historii o Salomei Klementynie Przygodzie się spisuje.
Moja ocena: 7/10
Autor: Marta Kisiel
Wydawnictwo: Uroboros
Ilość stron: 331
Rok wydania: 2014
Komentarze
Prześlij komentarz
Drogi czytelniku, liczę na to, iż pozostawisz po sobie coś więcej niż tylko dwu wyrazowe stwierdzenie "Chyba przeczytam", albo "Brzmi ciekawie". Byłabym niezmiernie wdzięczna za lekkie wysilenie się co do treści zamieszczanej w komentarzu.
Z góry dziękuję za wszelkie opinie, nie tylko pozytywne, ale i krytyczne, jestem otwarta na sugestie i skłonna do podjęcia dyskusji.