Muzycznie jesienią... i relacja z występu Linkin Park w Rybniku

Dawno postu z kategorii muzycznej nie było, z bardzo prostej przyczyny. Słuchałam tylko czterech zespołów, moją świętą ekipę i nie chciałam najzwyczajniej w świecie przeładowywać posta utworami z repertuaru jednej kapeli. A niestety całe wakacje i wrzesień (dalej wakacje, dla niektórych) ze słuchawek leciało na przemian Bullet for my valentine, Three Days Grace, Papa Roach i naturalnie Linkin Park. I pomimo, że w żadnym stopniu mnie od tych zespołów nie odrzuciło, wspominam koncerty trzech z powyżej wymienionych to wpadłam w nieco inny nastrój, bardziej... straszny? W tym sensie, że ciągnie mnie w klimaty krwawych horrorów, ponurych, cięższych, ale i hipnotyzujących melodii... Podejrzewam, że to przez zbliżające się Halloween i może przez Kinga. Ale nastrój się utrzymuje. Nie zabraknie jednak jednej piosenki bardziej skocznej i zdecydowanie chwytliwej.

1. The Devil Beneath My Feet - Marilyn Manson
W zasadzie to nie wiem, czemu Mansona słucham, naprawdę. Owszem, klimaty moje, ale nigdy nie byłam zafascynowana jego twórczością, poza Sweet Dreams w jego wykonaniu i No evidence, które niesamowicie mi się spodobało, nie ciągnęło mnie do Mansona. Przypomniała o nim autorka bloga Wyznania książkoholiczki i co? Przepadłam. Wraz z Cupid Carries a gun i Killing Starngers The Devil... tworzy mój ulubiony zestaw utworów Mansona. Ale nadal nie wiem, czemu go słucham. Trochę niepokojące...


2. Hard Rock Hallelujah - Lordi
Bardzo energiczny utwór, bardzo fajny teledysk (tak jak i kiedyś z książkami, tak teraz mam słabość do klipów kręconych w szkole...) i dosyć nietypowy wokal... Dla odkrywania takich ciekawostek słucham radia internetowego. Nie miałam na razie okazji przesłuchać innych utworów tego zespołu, ale jeżeli są podobne, to chyba mam nowe odkrycie.


3. In The Army Now - Sabaton
Czyli cięższa wersja utworu stworzonego przez Status Quo. W zasadzie nie słucham jakoś bardzo Sabatonu, znam tylko pojedyncze utwory w niewielkiej ilości, ale to mi się w jakiś sposób wkręciło i jeszcze wokal... Ciężkie brzmienie i dużo energii i można przepaść w takim utworze.


4. Venom - Bullet for my Valentine
Musi być! Naprawdę, musiałam! Wyszła w sierpniu nowa płyta Bulletów. Gratulacje dla Matthew i chłopaków, że zrobili coś dużo lepszego od Temper Temper... Cały krążek nazywa się tak jak wspomniana przez mnie piosenka, Venom. Słuchając wielce ubolewam nad faktem, że oni nie chcą przyjechać do Polski. Wszystkie utwory z Venom brzmią świetnie. I te pierwsze, które ukazały się przed premierą (zapowiadając coś dobrego, ale nie sądziłam, że aż tak dobrego...) i te, które przesłuchałam już po premierze. Cudo. A Venom jest moim aktualnym faworytem.


5. Die my bride - Murderdolls
Powrót do zespołu, którego słuchałam w liceum i w zasadzie nie do końca dobrze mi się kojarzył, A potem dałam sobie spokój, bo nie mogę sobie odpuszczać słuchania dobrej muzyki z powodu skojarzeń niekoniecznie dobrych. Tak więc wróciłam do Murderdolls i z uśmiechem wsłuchiwałam się w ten jakże energiczny i psychodeliczny utwór. Polecam ;)


6. Come with me now - Kongos
To jest ta skoczna, chwytliwa piosenka, która pozostała mi w głowie już po pierwszym jej przesłuchaniu. Bardzo pozytywna, bardzo... bardzo wkręcająca się i uzależniająca. Na poprawę humoru, na spacer, na drogę z przystanku na uczelnię idealna!


Wspomnienia z koncertu Linkin Park w Rybniku, 26.08.2015.


Mam z Linkinami taki trochę dziwny układ, bo zawsze boję się ich nowej płyty i kolejnego koncertu. Szczególnie, że ich współpraca z Stevem Aoki sugerowała bardzo niebezpieczny kurs w kierunku klubowej rąbanki, której tak bardzo nienawidzę. Ten skok w bok chłopaków im wybaczyłam, w czasie zeszłorocznego koncertu we Wrocławiu. Od tamtej pory zdołali się już bezpiecznie oddalić od przesyconych elektroniką klimatów, co nie oznacza, że Joe Hahn jako DJ nie ma nic do roboty. Do Rybnika zdecydowałam się jechać i teraz już doskonale wiem, że na każdym kolejnym koncercie chłopaków, bez względu na wszystko, się pojawię.

Koncert w Polsce został zorganizowany w ramach trasy promującej szósty studyjny album zespołu, czyli The Hunting Party. Co do płyty - jest dobra, jest dużo partii "krzyczących" Chestera i utwory są dosyć różnorodne. To co uległo pogorszeniu, to rap Mike'a Shinody, ale nie w stopniu nieznośnym. Nie robi już na mnie takiego wrażenia jak chociażby w utworach z Living Things, choć już wtedy coś było inaczej.

Setlista? Prawie ta sama, którą można było usłyszeć we Wrocławiu. Ogólnie jest tak, że 95% utworów tego zespołu mi się podoba, więc na koncercie tak czy siak, będę bawiła się dobrze. Zagrali zremiksowaną wersję Castle of Glass czego żałuję, bo remiksów po prostu nie lubię. No i był jakiś tam fragment Darker than Blood (czyli owoc kolaboracji z Aokim, najgorszy utwór w ich wykonaniu), ale nie zepsuło mi to całego występu. Bardzo pięknie Mike śpiewał w Line in the sand, piosence z najnowszego albumu, w której to piosence zakochałam się właśnie na tym koncercie. Oswajam się jeszcze z THP i nie jest tak, że wszystkie utwory od progu mi się spodobały. Oczywiście sklejka ballad czyli Shadow of the day, Leave out all the rest i Iridiscent to coś, nad czym można się najzwyczajniej tylko zachwycać. Kocham wszystkie trzy utwory, kocham ten wokal Chestera to jest... cudo. Skończyli trzema pewniakami koncertowymi, a na samiutkim finiszu zagrali Bleed it out, mój największy faworyt od zawsze na zawsze. Rozciągnęli lekko ten utwór i zakończyli w naprawdę dobrym stylu.

Niespodzianka. Reaktywacja niedawna projektu Mike'a - Fort Minor zaowocowała włączeniem Welcome do występów Linkin Park. Nie jestem jakąś wielką fanką tego zespołu, ale znam ich utwory i spodziewałam się, że najnowszy kawałek pojawi się w setliście Linkinów. To było fajne, jak Mike z uśmiechem wykonywał utwór, a fani pod sceną trzymali kartki z napisem "Welcome".

Zabrakło mi Gulity all the same i Until it's gone, ale wynagrodziły mi to Rebellion (jeden z faworytów z najnowszego albumu) i Wastelands, tak samo świetne i bardzo energiczne. Podobało mi się to, że chłopaki na scenie się bawili. Nie było tego, co miało miejsce w 2012 roku w Warszawie - samo "Thank you" po utworach i jakieś kilka zdań w jednej, dłuższej przerwie. Chester biegał, skakał, Mike gestykulował z publiką... Miło było i dało się zobaczyć, że nie wychodzą tylko po to, żeby odwalić swoje i iść spać.

Pomimo tego, że to nie był tak samo cudowny koncert jak w Warszawie trzy lata temu i tak nie mogę powiedzieć, że był choćby przeciętny. Był naprawdę dobry, urozmaicony i tylko te elektroniczne wstawki mi się nie podobały. Przy Waiting for the end i From the inside miałam łzy w oczach, bo tak emocjonalnie traktuję moją muzykę i po prostu utwory ten znaczyły dla mnie, szczególnie na żywo coś naprawdę... nie do opisania. Tak już mam, że w życiu ogólnie się nie wzruszam, nie płaczę i nawet przy czytaniu ciężko mi się wzruszyć, ale na koncertach dość często płaczę. Bawiłam się dobrze, na pewno nie odpuszczę kolejnych wizyt chłopaków u nas, a że w przyszłym roku znów ma wyjść płyta... a płyta oznacza trasę... Gdzie, kiedy i z ile? Nie ważne, jadę.


Komentarze