W dziwnej sprawie Skaczącego Jacka


Chwytliwy tytuł, prawda? Nie jakiś mroczny przedmiot sugerujący czytelnikowi owoc pożądania bohaterów, dobrych i złych, czy też mający na celu zmienić oblicze świata, rzeczywistości dziwny wihajster i młody, nastoletni bohater odkrywający jego tajemnice. Nie, tego u Hoddera nie znajdziemy i już sam, przyciągający uwagę tytuł to potwierdza.

Przyznam się na początek, że do tej pory nie miałam doświadczenia z gatunkiem steampunku, choć wiedziałam z czym to się je, a pewne jego elementy już pojawiały się w czytanych przeze mnie tytułach. Jednak Skaczący Jack (bo tak będę w skrócie podawała tytuł książki) to pierwsze poważne spotkanie z taka literaturą i koniecznie rzec to muszę - choć nie od początku tak się zapowiadało - bardzo udane spotkanie.

Ludzie lubią czuć się potrzebni, wiedzieć, że mają do odegrania jakąś rolę, nawet jeśli to rola paliwa, którym imperium pali w swym piecu.

Akcja toczy się w Londynie, choć nie tak cudownym i pięknym, jak chcielibyśmy go widzieć. Z racji umieszczenia fabuły w czasach wiktoriańskich, autor wyraźnie nakreśla nam realia tej epoki, odzierając ją z otoczki panien w pięknych sukniach i dżentelmenów w cylindrach. Mam wrażenie, że właśnie przez taki pryzmat XIX wiek na wyspach jest postrzegany. A teraz pobudka - czyli bród, smród i ubóstwo, szczególnie w rejonie East Endu. Dzięki Hodderowi na zawsze w mózg wryje mi się wizja dzielnicy należącej do biedoty i przestępczego półświatka. W zasadzie tym, co wzbudza w ówczesnym Londynie zachwyt są wynalazki... Mechaniczne konie, rotofotele i welocypedy nadające niepowtarzalny klimat lekturze. Poza tym autor posilił się na dodanie konfliktu ideologicznego zwolenników i antyfanów postępu technologicznego. Wszystko to, o czym pisałam wyżej sprawia, że fabuła Skaczącego Jacka, do którego postaci za chwilę przejdę należy do oryginalnych, niepowtarzalnych i świadczących o tym, że pisarz chciał stworzyć coś więcej niż banalną historię umieszczoną w realiach niebanalnych czasów. Hodder nie ograniczył się do opisania prostej historii kryminalnej (oj, zdecydowanie nie prostej...) toczącej się wśród ubranych w gorsety panien potrzebujących przyzwoitek do spotkań z mężczyznami. Ale przejdźmy teraz do nośnika całej tej opowieści, czyli bohaterów...

Szlachetne życie i szlachetna śmierć tych,
co sami sobie narzucają prawo.

Na pierwszym planie działa duet, choć Richarda Burtona poznajemy w pierwszej kolejności. Poeta Algernon Swinburne wkracza na scenę przy okazji spotkania Klubu Kanibali, stowarzyszenia myślicieli i historyków podzielających tę samą filozofię. Hodder stworzył bardzo przekonujących i nietuzinkowych bohaterów, których przedstawia nam wraz z ich słabościami i wadami. Sama nie wiem, który z  nich dwóch bardziej przypadł mi do gustu. Niewątpliwie Burton i jego niesztampowe mądrości skradły moją sympatię, choć i Algy ze swoją energią i aparycją człowieka niskiego, rudego, miłośnika i twórcy poezji erotycznej nie mógł zostać zakwalifikowany do postaci banalnych. Bohaterowie ci zostają zamieszani w sprawę pojawiającego się w tajemniczy sposób i atakującego młode dziewczyny Skaczącego Jacka. Stwora, który pojawił się już niespełna dwadzieścia lat wcześniej i którego postać przez dwie dekady zdołała obróść w legendy. Co więcej, Burton ma na głowie szlajające się w okolicach East Endu stado wilkołaków, które za cel obrało sobie wyrośniętych kominiarczyków.

Moim śmiertelnym wrogiem jest nuda, Richardzie. Zabije mnie znacznie szybciej i znacznie bardziej obrzydliwie niż alkohol lub opium.

Od strony kryminalnej książka nie do końca przypadła mi do gustu, z racji tego, że śledztwo najzwyczajniej mnie nudziło. Właśnie chyba pewien etap w samym środku książki był w lekturze na tyle monotonny, że straciłam nadzieję na to, że trafiła mi się dobra, poważnie dopracowana książka. A smutek był o tyle większy, że zdołałam wielce polubić bohaterów, już od samego początku, którzy to bohaterowie na jakiś czas... zabłądzili. Nie dosłownie, a w przenośni. Co więcej, kilka tropów, które podsuwa autor z początku choć ciekawe wydają się nieźle zagmatwane. Gdybym miała odtworzyć sobie w głowie mniej więcej, co doprowadziło do czego i które wskazówki z samego początku wskazywały na taki a nie inny obrót spraw, chyba nie dałabym rady. A to z kolei stało się efektem mało inetersujących fragmentów, I teraz pojawia się pytanie: Było zagmatwane, bo było nudne i nie potrafiłam się do końca skupić na lekturze, czy może na odwrót?

Powyższy pocisk, choć może dosyć konkretny, nie powinien aż tak bardzo wybić z przekonania, że książka jednak jest dobra. Bo jest, gdy po trochę więcej niż odrobinie cierpliwości wszystko zaczyna składać się w logiczną całość. Przyznam, że naprawdę jestem pod wrażeniem pomysłowości Hoddera, motywów Skaczącego Jacka (którego opisywać zasadniczo nie chcę, bo jego wizerunek widnieje na okładce) i związku z całą tą sprawą zdecydowanie nie klasycznych wilkołaków (kolejny "karpik", jaki zaliczyłam) i stronnictw ideologicznych.

W kwestii stylu pisania autora, na pewno nie jest on złym. Język jakim posługje się Hodder znajduje się na wysokim poziomie, choć liczę na to, że w kolejnych częściach przy uwielbianych przeze mnie scenach walk i starć będzie trochę ciekawiej.

[...] człowiek, zastępujący jedno słowo innym często mówi nam o sobie więcej, niż by chciał.

Recenzja robi się długa, ale muszę napisać o czymś jeszcze, a mianowicie o wspomnianych wcześniej ideologiach. Bardzo dobrze, że wśród motywów niektórych bohaterów (bo wspomniałam mniej niż o połowie spośród tych, którzy grają pierwsze skrzypce) pojawiły się deklaracje zwolennictwa dla libertynów, czy też ich bardziej ortodoksyjnego odłamu jakim byli "hulacy". Zabrakło mi tylko odrobiny pragmatyzmu, po prostu poparcie dla tych ideologii zostało za mało uwypuklone. Ach, i jeszcze eugenika, czyli stworzona przez Galtona (również pojawiającego się w powieści) nauka mająca na celu udoskonalenie cech gatunkowych i doprowadzenie do dalszej reprodukcji osobników z najlepszymi cechami genetycznymi. Obejmująca także gatunek ludzki. Coś co mnie przeraża, z jednej strony i z drugiej intryguje, oczywiście tylko w teorii. I to, czego dostałam za mało.

Samoooskarżanie się to luksus, Kiedy sami się winimy, nabieramy przekonania, że nikt inny nie ma prawa nas winić.*

Nie wspominałam o jednym bardzo, ale to bardzo ważnym i znaczącym motywie, który pozostawię owianym tajemnicą, bo nie chcę nikomu psuć przyjemności z lektury, a motyw ten naprawdę wiele wnosi i niesamowicie zaskakuje czytelnika. Hodder na koniec przygotował takie niespodzianki i tak poukładał te niepasujące do siebie na pozór puzzle, że co chwilę z wrażenia przykładałam dłoń do ust i głośno wciągałam powietrze (czytacie książki, macie wyobraźnię, więc wiecie o co chodzi) jak również zdarzało mi się kląć na głos, więc książka mocno mnie poruszyła. Gdyby nie te słabsze fragmenty w toku śledztwa uznałabym Hoddera za tegoroczne odkrycie, na miano którego jednak nie zasłużył. Co nie zmienia faktu, że W dziwnej sprawie Skaczącego Jacka okazało się fenomenalna powieścią z dobrze dopracowanymi bohaterami i kumulacją wszystkiego na samym końcu, kiedy to już jesteśmy w stanie się połapać w zamyśle autora.

Moja ocena: 8/10

Autor: Mark Hodder
Wydawnictwo: Fabryka słów
Ilość stron: 502 + krótki aneks o postciach
Rok wydania: 2010 (oryginał), 2012 (w Polsce)

Trylogia Burton i Swinburne:
1. W dziwnej sprawie Skaczącego Jacka
2. Zdumiewająca sprawa Nakręcanego człowieka
3. Wyprawa w Góry księżycowe

* Słowa w rzeczywistości wypowiedziane przez Oscara Wilde'a, który również przewija się w powieści, lecz jako bohater drugoplanowy i epizodyczny, co nie mienia faktu, że cytat został przez Hoddera użyty.

Komentarze