Salem, sezon 1

Wyprodukowany przez Fox serial, którego akcja (jakby ktoś się po tytule nie zorientował) została umieszczona w Salem. Z miasteczkiem tym nierozerwalnie już kojarzą się czarownice, a w tematyce tej pozostając pisali między innymi Rob Zombie, (Panowie Salem), Maryse Conde (Ja, Tituba, czarownica z Salem) czy też Arthur Miller (Czarownice z Salem). W tym rejonie geograficznym stworzono również jeden z odcinków Scooby-Doo (musiałam - ukochana bajka!), a sam King ma w dorobku powieść zatytułowaną Miasteczko Salem. Tyle słowem wstępu nawiązującego do innych tworów tematycznych, co do samego serialu...

Bohaterami pierwszoplanowymi są John Alden i Mary Sibley. Romans sprzed lat musiał odejść w niepamięć, gdy Alden wyruszył na wojnę i w chwili rozpoczęcia serialu wraca w rodzinne strony. Natomiast Mary Sibley to ciesząca się szacunkiem mężatka człowieka, którego nigdy nie pokochała i która skazana jest na opiekę nad chorym mężem. Niestety, atmosfera w Salem robi się napięta, gdy duchowieństwo zaczyna piętnować winowajców publicznie, a jakiś czas później rozpoczyna się polowanie na czarownice.

Przy okazji mojej opinii na temat Salem chcę napisać coś o openingach. Wszyscy, których znam przewijają je. Ja tego nie robię. Naprawdę lubię openingi i ten do Salem zostanie jednym z moich ulubionych, choć nie tak fajnym jak ten do Gry o tron. Dziękuję za uwagę, przejdźmy do tego, co sądzę stricte o serialu...

Nie należę do osób cierpliwie oglądających różnego rodzaju produkcje. Czy to filmy, czy seriale, jeżeli mam siedzieć przy tym sama, najpewniej po dwudziestu minutach sobie daruję, jest przecież tyle rzeczy ciekawszych niż gapienie się nawet w dobry film, czy serial. A w tym przypadku się zaparłam i przerobiłam cały sezon, długo bo długo, ale to przecież ja. Sezon krótki, bo liczący sobie trzynaście odcinków, jednak nie narzekam na zbyt okrojoną fabułę, czy brak pomysłowości u twórców.

Od samego początku możemy śledzić losy kilku postaci, spośród których wiele zdobyło moją sympatię. Pomijając fakt, że od czasu ostro wyzywałam niektórych bohaterów w chwilach najciekawszych zwrotów akcji, polubiłam niemalże wszystkich. Niektórych prędzej, inni na mą łaskę zasłużyć musieli później nieco, ale koniec końców prawie każdy z bohaterów miał w sobie coś, co nad wyraz ceniłam, jakąś cechę, może nawet czasem nie do końca wiodącą w charakterze danej postaci, ale jednak ważną.

Mogłoby się wydawać, że akcja dziejąca się w purytańskim miasteczku będzie nudna i raczej uboga. Nic z tych rzeczy - walka z rosnącym w siłę diabelskim nasieniem i czarownicami wyjątkowo absorbuje. Sceny przesłuchań, publicznego piętnowania podejrzanych, próby egzorcyzmów... Przyznam, że kilka z tych scen zmroziło krew w żyłach, szczególnie ten ostatni podany przeze mnie przykład. A na szczególną uwagę zasługują fragmenty poświęcone praktykom samych czarownic, które muszą bezustannie ukrywać się przed ujawnieniem. Ważnym bohaterem jest Cotton, który jest dosyć przewrotną postacią, a gdy w dalszej części serialu pojawia się ktoś silnie z nim związany... Jeżeli miałabym wskazać najbardziej chwytającą z serce, ujmującą i jednocześnie budzącą śmiech postać byłby to właśnie Cotton.

Co do samego Johna Aldena (Shane West) - na gościu chyba tkwi klątwa imienia zapoczątkowana przez martinowskiego Snowa. Musiałam to napisać. Pod kątem wizualnym (przepraszam, jeśli urażę czyjeś uczucia religijne, niemniej jednak liczę, że potrafimy się wszyscy do pewnych kwestii zdystansować) John Alden jest bohaterem, na widok którego można krzyknąć "O Jezu!" z powodu przeświadczenia, że sam syn boży przed nami stoi. Gdy w czwartym odcinku protagonista ten musiał się uczesać z powodu zaproszenia na pewną uroczystość, zapunktował w moich oczach co nie umniejsza mu wcale boskości... boskości w mniej powszechnym znaczeniu. Charakterowo jest to bohater obdarzony rozsądkiem (którego w Salem nieco brakuje, ale trudno się dziwić) i równocześnie dosyć naiwny w ważnych momentach serialu, przez co nie mogę Aldena uznać za obiekt godny... głębokiej sympatii.

Świetną postacią jest Mary Sibley grana przez Janet Montgomery. Kobieta o dwóch twarzach, ozdoba Salem i samego serialu. Wierna żona, przykładna dla innych niewiast w mieście i bardzo... tajemnicza. Jej związek z Johnem Aldenem od czasu do czasu wypływa na przestrzeni sezonu, choć nie gra pierwszych skrzypiec, a jest tylko nie wiele znaczącym dodatkiem, do którego pozostaję neutralna. A;e sama Mary to postać, która budzi respekt i szacunek, a jednocześnie potrafi grać niewinną istotkę i użyć swojej pozycji, a także wdzięków, gdy tego trzeba. Aktorka grała w Czarnym łabędziu, z tego co widzę, ale więcej bardziej znanych tytułów na koncie nie ma.

Serial - całkiem nieźle dopracowany, choć mam kilka "ale". Po pierwsze, przygotowania czarownic do Wielkiego rytuału, którego nie chciało się producentom nazwać bardziej... imponująco. To coś jak "koń marki koń" u Tolkiena (wyjaśnić mogę szczegóły z chęcią, ale nie tutaj). Zabrakło mi niestety właśnie tego szczegółu, Wielki rytuał jest Wielki bo się tak nazywa. I ma sprowadzić zło na Ziemię, choć żadnych konkretów również nie podano. Zabrakło mi też większej ilości scen w domu tortur, ale to takie moje... jak napiszę zboczenie, zaraz będzie, że za dużo się naczytałam Greya. Do wiadomości wszystkich czytających - fascynowały mnie sceny tortur i narzędzia do tegoż zanim w popkulturze pojawiło się 50 twarzy Greya, a i znajomością tego tytułu na szczęście "szczycić" się nie mogę. Wracając do serialu - jestem gdżeciarą i jak widzę coś ładnego, choćby i nieprzydatnego to zwracam na to uwagę i pod tym kątem mogę twórców pochwalić. Co więcej, podobała mi się aranżacja i dopracowanie wszystkiego, co miało związek z czarownicami. Praktyki diabelskie wprowadzały odpowiedni klimat do całego serialu (cały czas w powietrzu wisi coś mrocznego, większość scen zaopatrzono w ponurą aurę niebezpieczeństwa), w zasadzie nie dopatrzyłam się żadnej tandety, a krew leje się gęsto, kiedy już zacznie. 


Salem jako serial polecam. Od czasu do czasu można sobie po bohaterach pocisnąć, ale nie ma opcji na to, żeby odczuwać niechęć do tej produkcji, czy załamanie z powodu debilnych zagrywek z inicjatywy postaci. Pojawia się całkiem sporo wątków, oczywiście poza głównym motywem czarownic, bo jest i przeszłość Tituby, fałszywe oskarżenia, trochę niesprawiedliwości i zrzucanie podejrzeń na innych... Przyznam, że dobrze się oglądało, a i uważam, że taka "długość" sezonu jest optymalna, bo nie potrzeba zapychać fabuły jakimiś bzdetami. Trzynaście odcinków, które nie nużą i które przedstawiają ponadprzeciętnie dobre obrazy klimatycznego niebezpieczeństwa w małym miasteczku purytanów. Końcówka mocno zaskakuje, nawet do tego stopnia, że i mnie szczęka nieco opadła. Pewnie normalny serialomaniak od razu rzuciłby się na drugi sezon, Ale nie ja, choć planuję obejrzenie go we wrześniu.

Przpraszam za ilość dygresji, ale oglądając cokolwiek nie jestem w stanie uniknąć wyszukiwania nawiążań do innych produkcji, czy też tworów literackich. Oglądając Dwie wieże co chwilę się śmiałam i kojarzyłam niektóre sceny z innymi tworami popkultury, więc... Jest to przypadłość, której nie mogę i nawet nie chcę zwalczać. Ze skojarzeniami życie jest ciekawsze.

Komentarze