Nie bądźmy jak gęsi! Dbajmy o język!

Do napisania tego posta skłoniły mnie moje własne obserwacje, które trochę mnie martwią, a trochę męczą i z każdym kolejnym wejściem na youtube'a czy też bloggera (bo kwestia jest iście blogerska) powracają ze zdwojoną siłą.

Wiemy, że panuje wszechobecny postęp. Nowinki techniczne, pędzący do przodu świat (nawet się o tym uczyłam) i globalne zjawiska zwracające uwagę ekspertów z całego świata. Jednym z podstawowych elementów życia każdego z nas jest język. Obecnie umiejętność posługiwania się tylko jednym (najczęściej ojczystym) sprawia, że wypadamy z grona jednostek interesujących na rynku pracy, a że każdy goni za pieniądzem jest to niemalże katastrofa. Wszechobecność języka angielskiego nikogo nie dziwi - w reklamach mamy hasła w mowie ojczystej mieszkańców zza oceanu, podobnie w filmach - jak nie znasz za dobrze angielskiego, musisz czytać napisy. O ile jestem w stanie zaakceptować te formy ekspansji obczyzny w naszym kraju, to czego nie jestem w stanie tolerować, to...

Angielski w literaturze, która ukazuje się na naszym rynku wydawniczym i działania "okołowydawnicze", których również po polsku się nie prowadzi.

Przykład pierwszy z brzegu z gatunku mi obcego, aczkolwiek ostatnio panującego na rynku wydawniczym - Meybe someday. Książka, która od kilku tygodni jest wszędzie i kusi zarówno opiniami, jak i okładką. Fabuła niewątpliwie zapowiada się na piękną historię (której najpewniej nie przeczytam). Tylko dlaczego tytuł jest po angielsku? Tak samo jak Hopeless. A wracając do pierwszej książki o której pisałam: czy Meybe someday brzmi o wiele zgrabniej, piękniej i bardziej zachęcająco niż "Może kiedyś"? Nie wydaje mi się. A nie wiem jak Wy, ale ja, wchodząc do księgarni i widząc książkę z tytułem w języku angielskim zlewam ją. Może to niesprawiedliwe. Może świadczy o tym, że odstraszają mnie zwroty w obcym języku (nie, nie odstraszają), może to nawet głupie. Ale dla mnie taka książką jest mniej wartościowa i ciekawa, niż piękna powieść z tytułem zapisanym w naszym ojczystym języku.
Przeglądałam stronę empiku z powieściami dla młodzieży i trafiłam też na Time Riders. Serio? "Jeźdźcy czasu" brzmi tak bardzo źle, że lepiej się nie chwalić, że w słowniku jeżyka polskiego figurują takie słowa? Rozumiem, że wydawcy chcą zdobyć czytelników również za pomocą zgrabnego, "wpadającego w oko" tytułu, ale jest jeszcze jedna ważna kwestia...

Książki są nośnikiem naszego ojczystego języka. Nie chodzi tylko o klasykę literatury. Nie tylko Sienkiewicz. Każda książka u nas wydana zawiera zapis historii w naszym ojczystym, pięknym języku. I czytelnik dzięki każdej książce poszerza zasób swojego słownictwa. A co za tym idzie, również i tytuł ma znaczenia. Bo zwraca uwagę w księgarni i decyduje o tym, co człowiek kupi i będzie czytał, a co odłoży na bliżej nie określoną przyszłość. Nie uczmy się, że to, co ma zagraniczne tytuły, jest fajniejsze. Nie przeczę, że historia faktycznie może być dobra. Ale niech będzie dobra nie dlatego, że już sam tytuł był fajny, w obcym języku.


Zdaję sobie sprawę, że nie każdy tytuł w języku polskim brzmi tak ładnie jak po angielsku. Jestem za tym, żeby wtedy trochę się wysilić, zajrzeć do słownika synonimów i coś wymyślić. Na przykład ku tej kwestii niech posłuży mi kolejna książka z rozchwytywanego ostatnio gatunku new/young adult (jestę hipokrytą. Bo gatunku to już na polski nie przełożę. Ale czytałam kiedyś o tym jakiś wpis, że tego chyba się nie da przełożyć na polski, bo u nas taka kategoria wiekowa nie figuruje). Chodzi mi o Byliśmy łgarzami. Coś zgrzyta w tym tytule, przyznaję. Oryginał to We were liars. może i wersja polskiego tłumacza wyróżnia książkę wśród innych tytułach, w których ktoś ma problemy z mówieniem prawy, a z drugiej strony "Byliśmy kłamcami" nie brzmi odstraszająco...


A teraz przyczepię się trochę do tego, co robimy my, blogerzy. Jesteśmy jedną z najważniejszych grup odbiorców wydawanych w Polsce książek. I co? I wchodząc na youtube'a lub bloggera zostaję zasypana "haulami, wrap up-ami, TBRami.." Skrót tego ostatniego rozszyfrowałam dopiero przed kilkoma kwadransami. Miło... Nie ogarniam tej idei kolokwialnie rzecz ujmując. Już popularnie kiedyś stosowane "must have" wywoływały u mnie grymas na twarzy. Co się stało ze "stosami, planami czytelniczymi i podsumowaniami"? Uważam, że jako wielcy miłośnicy książek i jako blogerzy promujący te książki w internecie powinniśmy się trzymać naszej ojczystej mowy. Że nawet, jeżeli, rzeknę z ironią, pisanie w tytule posta "podsumowanie..." nie jest cool to powinniśmy się właśnie tego trzymać. Promować nasz język i naszą kulturę i dbać o szacunek do niej i do niej zachęcać. Pokazywać, że jako osoby oczytane mamy świadomość tego, że nasz język jest piękny i najważniejszy. Że warto go pielęgnować i bronić przed wtrąceniami zza granicy. Że w dobie tweetowania, snapowania, swag i yolo są jeszcze osoby, którym radość sprawia przeczytanie książki i delektowanie się różnorodnością form funkcjonujących w języku polskim.

Może ten post miał charakter nieco... staroświecki. Ale może warto jednak wysilić się na refleksję w związku z silnymi wpływami zagranicznych formuł do naszego języka. Szczególnie, że jako książkoholicy powinniśmy stać na straży poprawnego używania polszczyzny i dbać o to, żeby język pozostał nietknięty i jedyny w swoim rodzaju, zachwycający nas i napawający dumą, że nasza mowa jest tak piękna. Nie przeczę, że znajomość angielskiego jest bardzo ważna i bez tego CV jest praktycznie bezwartościowe, ale... Ale nie we wszystkich wymiarach naszej codzienności. A literatura to ten wymiar, który powinien całkowicie oprzeć się zagranicznym wtrąceniom i przekształceniom.

A co Wy o tym myślicie? Podzielacie mój punkt widzenia, czy nie? Otwartą na krytykę jestem. Acz konstruktywną. I na dyskusje również.

Komentarze