Błękitny księżyc Część II

 Ta recenzja będzie zapowiedzią. Zapowiedzią okresu czytania mało ambitnych i niewymagających powieści, które można machnąć w pół dnia. Czemuż to? Bo robi się gorąco na uczelni i trzeba większość wolnego czasu (śmiech na sali) poświęcić na pisanie różnego rodzaju konspektów, notatek, spisów bibliograficznych i innych tworów świadczących o tym, że studenci jednak czytają lektury zadane przez prowadzących. Szczególnie ci studenci, którzy milczą na zajęciach. Mniejsza z tym, przejdźmy do moich odczuć na temat drugiej części Błękitnego księżyca.

Fabryka słów podzieliła powieść jednotomową na części dwie, z racji czego książka zaczyna się rozdziałem szóstym. Muszę przyznać, że nie wiele pamiętałam z lektury poprzedniej połówki i trochę ciężko było mi się wkręcić na powrót w świat Leśnego królestwa. Niemniej jednak prosty styl powieści i łatwi do zapamiętania bohaterowie pozwoliły mi przegonić moją amnezję.

Nie będę zbyt szczegółowo przybliżała fabuły, bo jakby nie było, jest to połowa książki i mogłabym komuś niechcący zepsuć przyjemność z czytania pierwszej części. Rzeknę tylko ogólnikowo, że zrobiło się dość problematycznie, a główny bohater, walczący o zdobycie uznania jako drugi, młodszy syn króla znajduje się nie tam, gdzie jest potrzebny. Leśne królestwo staje w obliczu zagrożenia, jakim są dla niego hordy demonów, a wśród dworskiej świty niecne plany snuje nie jeden intrygant,

Na pozór książka wydaje się całkowicie sensowną powieścią, jednak z dopracowaniem pewnych elementów Simon R. Green trochę zawiódł. Styl pisania autora jest banalny, a niektóre motywacje bohaterów niestety mnie nie przekonywały. Spodziewałam się jednak takiego stanu rzeczy, pamiętając poziom, jaki prezentowała pierwsza część Błękitnego księżyca. Jest to książka z gatunku fantasy raczej podrzędnego, ale nie wywołującego nadmiernych ilości zgrzytania zębami.

Żeby nie było - lektura nie wywołała we mnie nadmiaru negatywnych uczuć. Określiłabym to jako efekt bez fajerwerków. Ale czy one zawsze muszą się pojawiać? Czasem warto sięgnąć po coś prostego i niewymagającego, żeby po prostu się odmóżdżyć. A odmóżdżanie prze czytanie jest chyba najlepszym wyjściem - nasza wyobraźnia nadal działa i pomimo pewnych mankamentów możeby choć na chwilę oderwać się od codzienności przy czymś, czego nie można zakwalifikować do górnolotnych lektur. Zresztą, czytam w chwili obecnej takie ilości literatury naukowej, że proste książki to przyjemna odmiana dla mojego mózgu. Nie byłabym w stanie sięgnąć po cegłę epickiego fantasy - nie poświęcałabym mu odpowiedniej ilości uwagi, nie potrafiłabym się wczytać, a jeżeli już, to nie chciałabym się odrywać od książki wtedy, gdy będę musiała. I książka by na tym cierpiała i ja. Dzięki lekturze Błękitnego księżyca dotarł do mnie sens kupowania "zapychaczy", którego wcześniej nie zauważałam, choć z powodzeniem takowe zapychacze kupowałam.

Poza tym mamy tu kilka elementów komizmu i bohaterkę, która nie daje sobie w kasze dmuchać. Mowa o Julii, która zdecydowanie nie ma zamiaru zostać kolejną damą dworu przerażoną na myśl o krwi tryskającej z przeoranych pazurami klatek piersiowych rycerzy walczących z demonami. 

- [...] Poza tym, czemu wszystkie suknie są białe?
- Bo ten kolor symbolizuje niewinności i czystość oblubienicy - wyjaśnił król chłodno.
- Aha - zamyśliła się Julia, wpatrując z uwagę w szatę. - To ja poproszę w innym kolorze.

Polubiłam też postać Arcymaga - nieokrzesanego przyjaciela króla Johna, którego przeszłość wiąże się z postacią władcy i jego żony. Postać ma też słabość do alkoholu i generalnie jest fajnym dopełnieniem tego na poły dziwnego na poły niezorganizowanego dworu w Leśnym królestwie. Za to sam król John był dla mnie postacią tak nieciekawą i niegodną swojego stanowiska, że zwyczajnie nie chciało mi się czytać fragmentów z jego udziałem. Aż dziwne, że wśród intrygantów tak długo utrzymał się przy władzy.

W kwestii magicznych zwierząt mogę jedynie wspomnieć o jednorożcu, który był jednym z moich ulubieńców. Nie dlatego, że kocham konie, ale dlatego, że między Rupertem i właśnie nim zawiązała się piękna przyjaźń. Dwóch kompanów zdolnych do poświęceń i zawsze się wspierających. Sympatyczny obraz.

Błękitny księżyc nie był książką wybitną ani nawet specjalnie zachwycającą, ale przyjemną, prostą w odbiorze lekturą. Zabrakło mi trochę opisów miejsc, którymi mogłabym się zachwycać no i oczywiście lepszego dopracowania kreacji postaci. Gdyby autor lepiej popracował nad warsztatem, wyszłaby z tego niezła książka fantasy, przy której możnaby się świetnie bawić. Po inne powieści Simona R. Greena już raczej nie sięgnę, ale Błękitny księżyc będę wspominała bez fali irytacji i nienawiści względem niektórych pomysłów autora.

Moja ocena: 6/10

Cytat pochodzi z książki.

Autor: Simon R. Green
Wydawnictwo: Fabryka słów
Ilość stron: 360
Rok wydania: 1989 (oryginał), 2009 (W Polsce)

Do wyzwania: Przeczytam tyle, ile mam wzrostu (+ 2,7 cm)

Komentarze