Mroczna wieża (Stephen King)


Dotarłam do punktu w mojej czytelniczej karierze, w którym coś się zmienia. Siedmiotomowy cykl przygód Rolanda w świecie pośrednim rozgościł się na mojej półce już kilka lat temu, ale nie mam w zwyczaju pochłania tak obszernych sag w tempie zabójczym. Czytanie dwóch tomów na rok w zupełności wystarczyło mi na rozciągnięcie niezwykłego uczucia przeżywania historii wraz z bohaterami.

Wiem, że książka jest dobra, gdy wybór ulubieńca, wśród pierwszoplanowych postaci stanowi dla mnie trudność. Sympatia do Rolanda wykiełkowała już przy okazji lektury pierwszego tomu kingowskiej sagi, jednak Jake, Susannah i Eddie zgarnęli równie dużo sympatii. King postawił na skomplikowaną i niejednoznaczną kreację swoich bohaterów, głównie dzięki wiarygodnym przeszłościom, jakie niosą ze sobą, niczym bagaż.

Finał Mrocznej wieży to złożona z dwóch głównych segmentów opowieść. Najpierw jest poboczna misja do wykonania, potem pozostaje już tylko to, ku czemu zdąża Roland od początku. Podział jest jasny, choć po drodze dzieje się mnóstwo, a pomniejsze sekwencje, stanowiące kolejne etapy prowadzące do celu, są przygotowane z dużą starannością. King wie, gdzie zmierza, może nie do końca wie, ile razy będzie skręcał w tej swojej wędrówce, ale dokąd idzie, wie. Z resztą, to chyba jego najważniejszy znak rozpoznawczy.

Co tu dużo kryć, do finału Mrocznej wieży podchodziłam niezwykle emocjonalnie. Z bólem przewracałam kolejne kartki – każdy kolejny akapit nieuchronnie zbliżał mnie do czegoś, czego bardzo nie chciałam. Do końca. Bardzo przemówił do mnie klimat Mrocznej wieży i uważam go za niepowtarzalny. Mówi się, że to fantasy, że western, a do tego specjalizujący się w grozie King nie zapomniał postraszyć. Sporo w tym cyklu jest elementów obyczajowych, sensacyjnych, a czwarty tom to romans z krwi i kości (najlepszy, jaki czytałam). W tej mieszance Kingowi udało się stworzyć historię na swój sposób epicką, choć w najmniejszym nawet stopniu nie uwiera patosem. Ten specyficzny, niemożliwy do skopiowania nastrój trafił mnie chyba w jakąś czułą strunę. Jestem trochę bezkrytyczna i nawet, gdy widzę pewne potknięcia czy zgrzyty, zwyczajnie nie zwracam na nie uwagi.

Drugiej takiej historii nie będzie i to też mnie ujęło. W najpopularniejszych cyklach w gatunku głównym (trzymajmy się tej fantastyki) pełno utartych, powielanych schematów, które można lubić, ale które nie zaskakują. Tymczasem każdy kolejny tom Mrocznej wieży to szczypta czegoś oryginalnego. Nie twierdzę, że King próbuje być w tych opasłych tomach wysoce innowacyjny – bardziej mam na myśli to, że King pewne oczywistości ubiera w nieco mniej typowe ramy. Wykorzystuje na swój sposób, pokazuje coś znanego innym sposobem, może nie zawsze odpowiadającym czytelnikowi.

Boleśnie toczy się fabuła ostatniej części. Ponownie z książką Kinga trafiłam sytuację, w której jeden z kulminacyjnych punktów, przyszło mi czytać w miejscu publicznym. Nastąpiło z zaskoczenia i musiałam odłożyć książkę, bo akcja wprowadziła mnie w stan odrętwienia. Zdaję sobie sprawę, że to bardzo subiektywne podejście i nie każdy wkręci się w tę, z początku chaotyczną sagę, ale niekiedy w szaleństwie jest metoda.

Podsumowując cały cykl powiedziałabym, że jest w nim wszystko. Kończąc Mroczną wieżę, mam wrażenie, że zakończyłam jakiś etap w czytelniczej sferze mojego życia, po którym nic już nie będzie takie samo. Niespodziewanie łatwo wtopiłam się w aurę świata, w którym szorstki z charakteru Roland, nieco tajemniczy nastolatek Jake, lubiący kłopoty i wychodzenie z nich Eddie a także niezłomna Susannah podążali w stronę Mrocznej wieży. Wtopiłam się tak bardzo (a może to świat wtopił się we mnie), że na lewej ręce wytatuowałam sobie cytat, który od samego początku działał na mnie elektryzująco. Po zakończeniu książki porzuciłam czytanie na prawie pół miesiąca, co nie zdarzało mi się od lat. Wspominając lekturę kolejnych tomów napływa do mnie cała fala wspomnień i odczuć związanych z wydarzeniami opisanymi w Powołaniu trójki, w świetnym Czarnoksiężniku i krysztale (który de facto jest… kilkusetstronicową dygresją o przeszłości Rolanda) czy Wilkach z Calla, które konkurują z wymienionymi wcześniej tomami o miano ulubieńca.

Jak wspominałam, widzę i wady. Moim skromnym zdaniem postać Jake’a dostała za mało miejsca. Bardzo ciekawiłoby mnie pokazanie pewnych aspektów okresu dojrzewania, w kontekście relacji chłopaka z Rolandem. Najbliżej temu był tom piąty, ale i tak odczuwam pewien niedosyt, tym bardziej, że im dalej w historię, tym bliższa stawała mi się postać Jake’a.

Cykl o Rolandzie ma solidne, zadowalające na gruncie literackim, zakończenie. King doprowadza wszystko do końca. Pewnych rzeczy można się spodziewać, niektórych form realizacji – mniej. Wszystkie wątki zostają doprowadzone do finału, a w książce odnajdujemy nie jeden dowód na to, że King lubi niepokoić czytelnika. Sporo jest smaczków, symboliki, nawiązań (jak choćby towarzysząca już wcześniej bohaterom dziewiętnastka).

Mroczna wieża zostanie ze mną prawdopodobnie na lata, jeżeli nie na zawsze. Wiąże się z nią mnóstwo sentymentu i traktuję ją w kategoriach unikatu. Sądzę, że wielu odnajdzie w niej coś dla siebie. Nic tu nie jest proste, a King dołożył ogromnych starań, by jego monumentalny cykl trzymał poziom i angażował. Niezmiennie zachodzę w głowę, jak mógł tę opowieść rozpocząć krótkim, niewiele wyjaśniającym Rolandem, ale to poruszałam już niejednokrotnie. Jeżeli ktoś się waha, niech zwróci uwagę na długość kolejnych tomów i postawi sobie pytanie, czy faktycznie ta cienka książeczka stanowiąca część pierwszą jest miarodajna w kwestii jakości, jaką może prezentować całość.

Idź więc, są światy inne niż ten.

|tyt. oryg. The Dark Tower, Stephen King, wyd. Albatros, 767 str., 2004, 2017, Mroczna wieża - t. VII|

Komentarze