Joyland

Stephen King, czyli człowiek gawędziarz, który w swoich powieściach potrafi tak się rozgadać, że pozornie główny motyw schodzi na plan dalszy, a czytelnik poznaje historie pobocznych postaci, co ważniejszych miejsc i przedmiotów, zatracając się w niesamowicie odtworzonej rzeczywistości. Ten realizm u Kinga, ale realizm codzienności, konkretnej codzienności potrafi zaabsorbować i przykładem na to doskonałym jest Joyland.

To dziesiąta książka Stephena Kinga, którą miałam okazję czytać. Ponadto jedna z nowszych, bo sprzed czterech, a nie dwudziestu czterech lat powieść, w której autor postawił na wprowadzenie czytelnika w specyficzny, nieco kiczowaty klimat wesołego miasteczka. W Polsce nie jest to rozrywka aż tak popularna, natomiast jeżeli chodzi o Amerykę, to tam w większości filmów z dzieciakami swoją rolę, nawet epizodyczną, pięciominutową mają lunaparki. W Joylandzie zatrudnia się na okres wakacyjny Devin. Chłopak chce sobie dorobić, żeby móc utrzymywać się na studiach, natomiast podczas jego pracy wpada na trop zagadkowego i brutalnego morderstwa, które miało miejsce właśnie tam, w Joylandzie. Niemniej w czasie lektury doskonale widać, że ten tajemniczy motyw zbrodni zostaje zepchnięty na margines.

Nie jest to nic wybitnego. King pisze dobrze, tak jak zdążył już do tego swych czytelników przyzwyczaić i tworzy świetne realia z całą otoczką wesołego miasteczka, zabawy, beztroskiej zabawy, dziecięcego świata. Głównie dziecięcego, ale nie tylko. Devin to młodzieniec (dziwnie się czuję nazywając młodzieńcem gościa dwa lata młodszego ode mnie samej) u progu dorosłości stawiający pierwsze samodzielne kroki. Całą historię opowiada z kilkudziesięcioletniej perspektywy, jako mężczyzna w podeszłym wieku i zabieg ten też często w powieściach Kinga się pojawia. Uważam, że pomimo tego, że nie jest to powieść nadzwyczajna, jak to już wyżej stwierdziłam i tak ma swój urok.

Devin wplątuje się w całą masę rozmaitych relacji. Co więcej, tak jak wspomniano na okładce, to bohater powieści o dojrzewaniu. To co mnie niesamowicie ucieszyło to fakt, że nie tyle nie jest to bohater zupełnie nie irytujący, co postać którą obdarzyłam szczerą, silną sympatią. To taki roztropny, spokojny chłopak, kierujący się rozsądkiem, a mimo to nieco zagubiony. I w tym swoim zagubieniu nie traci głowy, nie rzuca się ślepo w tymczasowe rozwiązania, nie ma w sobie tej młodzieńczej gwałtowności cechującej większość kreacji bohaterów, którzy ledwie przekroczyli te osiemnaście, czy dziewiętnaście lat. Za to Joyland pokochałam, no, nie za to, a za niego, za Devina. Jasne, inni bohaterowie swoje też robią, bo Rozzie dodaje fabule tajemniczości, podobnie jak postać Annie, matki niepełnosprawnego dziecka, której z wielkim oporem przychodzi nawiązywanie wszelkich kontaktów towarzyskich, ale jednak to Devin, jako narrator, najbardziej się w tej plejadzie wyróżnia.

Kiedy mowa jest o przeszłości, każdy pisze fikcję.

W Joyland jak najbardziej się wkręciłam. To chyba taka nadprzyrodzona zdolność autora, że pisząc o zwykłym życiu i tak potrafi zainteresować. Trochę ubolewałam, że ten wątek grozy czy też thrillera, bo bardziej to podpada pod thriller jest upchnięty tak bardzo na boku. Jasne, wszystko pięknie nakreślone, główny bohater nad wyraz przystępny, a jednak całokształt wypada trochę średnio. Jestem tak na granicy akceptacji wobec tej koncepcji na powieść. Kingowską powieść. Dobre, ale są lepsze i nie polecałabym zaczynać przygody z Stephenem Kingiem właśnie od tej książki.

Ocena: 7/10

Cytat zapisany kursywą pochodzi z ksiązki.

Komentarze